Co trzeba zmienić "w bezdomności"?

Jakub Wilczek, Ogólnopolska Federacja na rzecz Rozwiązywania Problemu Bezdomności

· ANALIZA

Od pewnego czasu z różnych stron do Ogólnopolskiej Federacji na rzecz Rozwiązywania Problemu Bezdomności napływa pytanie „co trzeba zmienić w bezdomności?” Co powinniśmy zrobić, żeby system pomocy osobom doświadczającym bezdomności działał tak jak powinien, czyli skutecznie rozwiązywał trudne sytuacje życiowe osób pozbawionych dachu nad głową, zapewniając im trwałą reintegrację ze społeczeństwem? To oczywiście cieszy – rosnące zainteresowanie rozwiązaniem problemu bezdomności ze strony mediów, gmin, parlamentarzystów i resortu polityki społecznej to niewątpliwie dobry sygnał dla zmiany na lepsze.

Przykładami spraw, które trzeba zmienić, można sypać jak z rękawa. Są kwestie łatwe, do wdrożenia „od ręki”, jak dopisanie osób w kryzysie bezdomności do katalogu uprawnionych do mieszkań chronionych, obowiązek sporządzania lokalnych programów rozwiązywania problemu bezdomności dla dużych i średnich miast czy zniesienie zakazu świadczenia pracy socjalnej osobom mającym w perspektywie kilku miesięcy opuścić zakłady karne. Są też tematy trudniejsze, wymagające wielostronnego dialogu, jak uregulowanie prawne usług streetworkingu (i ich obligatoryjność w dużych i średnich miastach), uproszczenie dostępu do środków unijnych i Funduszu Dopłat Banku Gospodarstwa Krajowego, kwestia właściwości miejscowej gmin do świadczenia usług schronienia, uregulowanie mieszkalnictwa wspomaganego, kwestie związane ze świadczeniami zdrowotnymi dla osób w kryzysie bezdomności i opieką posthospitalizacyjną czy wreszcie kwestia standardów placówek, które są dobrym sposobem na podnoszenie jakości usług, ale ich praktyczne zastosowanie prowadzi nieraz do sytuacji zupełnie absurdalnych, jak wymaganie dwóch odrębnych kuchni w przypadku zwykłego schroniska i schroniska z usługami opiekuńczymi prowadzonych w jednym budynku.

To zainteresowanie cieszy, jednak im więcej czasu spędzamy na debatach o barierach prawnych i zmianach niezbędnych do ich przełamania, tym bardziej narasta wrażenie, że kręcimy się w kółko. Że dzielnie i z poświęceniem walczymy z problemami, które nierzadko sami tworzymy, a rozwiązanie problemu bezdomności leży zupełnie gdzie indziej. 

Sprawy fundamentalne a skuteczność pomocy

Warto więc poświęcić chwilę na zastanowienie się nad kwestiami fundamentalnymi. Dlaczego pomagamy osobom w kryzysie bezdomności? To raczej oczywiste. Bo mamy wewnętrzną potrzebę pomagania ludziom żyjącym w nieludzkich warunkach, całkowicie odartym z godności. Ludziom którym codziennie, wcale nie tylko zimą, zagląda w oczy śmierć. I nie ma tu znaczenia czy potrzeba ta wypływa z chrześcijańskiej miłości bliźniego, czy z humanistycznego poszanowania godności ludzkiej. Ale kiedy porównamy te szlachetne pobudki z tym jak pomagamy – natrafiamy na dość poważny dysonans. Umieszczamy bowiem te osoby, w znacznej mierze zaburzone psychicznie i głęboko uzależnione, w półzamkniętych instytucjach – sztucznym środowisku, w którym poddane są licznym przymusom, wymogom i regulacjom. A kiedy tylko ich zaburzenie czy uzależnienie da o sobie znać… bez wahania wyrzucamy je z tych instytucji z powrotem na ulicę.

Czy taka pomoc może być skuteczna? Odpowiedzią na to są statystyki MRiPS mówiące, że spośród ok. 30 tysięcy osób w kryzysie bezdomności w Polsce, do których udało się dotrzeć w badaniu w lutym 2019 r., ponad połowa (55%) doświadcza bezdomności od co najmniej 5 lat. Ponad jedna czwarta – od co najmniej 10 lat. Czy jesteśmy w ogóle w stanie wyobrazić sobie jakie spustoszenie fizyczne i psychiczne w człowieku powoduje kilkunastoletni okres pozostawania bez dachu nad głową? W ciągłej niepewności jutra i zagrożeniu życia? Czy osobom tak głęboko wykluczonym da się w ogóle skutecznie pomagać tradycyjnymi metodami? Na dokładkę jeszcze gorsza informacja – wskaźniki te narastają z badania na badanie. Narasta też odsetek osób bezdomnych w podeszłym wieku (21% osób 60+ w 2013 r., 33% w 2019 r.), a więc tych, którym na pewno nie da się pomóc wyjść z bezdomności w tradycyjny sposób, czyli przez aktywizację zawodową. Te osoby są w polskim systemie zwyczajnie skazywane na dożywotni pobyt w instytucjach.

Dlaczego instytucje nie są skuteczne? Bo wymagamy od umieszczanych w nich osób (jeszcze raz należy tu podkreślić – w znacznej mierze zaburzonych psychicznie i głęboko uzależnionych) spełnienia naszych oczekiwań. Oczekujemy, że przystosują się do rygorów i regulaminów placówki, będą karnie wypełniać obowiązki wynikające z kontraktu socjalnego czy indywidualnego programu i wspinać się po instytucjonalnej drabince – od ulicy, przez ogrzewalnię, noclegownię, schronisko, mieszkanie treningowe, aż po upragnione własne mieszkanie. Oczekujemy, że z dnia na dzień przestaną być uzależnione. Oczekujemy, że znajdą i utrzymają zatrudnienie, nie dając im przy tym krztyny prywatności pozwalającej na odpoczynek po pracy. Słowem, oczekujemy niemożliwego, tego że osoby w kryzysie bezdomności będą „lepszymi” obywatelami niż przeciętny Kowalski. Bo czy ktoś wyrzuca z mieszkania dobrze usytuowanego Kowalskiego z powodu jego zaburzeń czy alkoholizmu? Nie – dopóki płaci za mieszkanie i przestrzega reguł współżycia społecznego, jego dom jest jego zamkiem. Czy od młodego Nowaka, wchodzącego właśnie na rynek mieszkaniowy, ktoś wymaga aby „zasłużył” na mieszkanie, wykazał się odpowiednimi zachowaniami i postawą? Nie – wystarczy, że ma środki na nabycie i utrzymanie mieszkania (co w Polsce wcale nie jest takie oczywiste, ale o tym za chwilę) i już nikt mu za drzwi nie zagląda. Czemu więc tak bardzo chcemy kontrolować życie osób wychodzących z bezdomności? Bo traktujemy przekazanie im mieszkania jako nagrodę i motywację do podejmowania wysiłków na drodze z wykluczenia do reintegracji. Tylko czy osoba, która po kolejnym usunięciu z placówki zupełnie już nie przejmuje się tym, że znowu będzie musiała spać w kanale ciepłowniczym czy na klatce schodowej (bo się zwyczajnie do tego stanu przyzwyczaiła), w ogóle postrzega ten odległy i mglisty cel jakim jest mieszkanie jako motywację? 

„Wolą pić niż pójść do noclegowni”

O osobach, które po wielokrotnym skreślaniu z listy mieszkańców instytucji zrażają się do systemu i decydują się żyć na własną rękę w przestrzeni publicznej i pustostanach, mówimy, że „odmawiają pomocy”, „wolą pić niż pójść do noclegowni”, albo że są „zbyt uzależnione, żeby dało się im pomóc”. Jedyne co możemy im zaoferować to streetworkerzy, którzy, najprościej rzecz ujmując, mają dwa wykluczające się zadania – zadbać o to, żeby osoby doświadczające koszmaru bezdomności ulicznej nie umarły i oferować im pomoc systemu, który jasno daje do zrozumienia, że ich nie chce. Czyja to jednak wina – bezdomnych ludzi czy bezradnego systemu?

A kiedy już zaczynamy mówić o kategorii winy, to tu wyrok został wydany już dawno. System pomocy zdaje się wręcz wychodzić z założenia, że to osoby bezdomne ponoszą pełną odpowiedzialność za sytuację w której się znajdują, czego konsekwencją jest kara w formie dramatycznie nieraz niskiej jakości i intensywności usług. Niesamowite jest to, jak bardzo nie budzi to niczyjego sprzeciwu. Czy w domu pomocy społecznej umieścilibyśmy 20 osób w jednym pokoju? A w noclegowni można. Czy dzieciom z domu dziecka dalibyśmy do dyspozycji dwa metry kwadratowe na osobę? W ogrzewalni – jak najbardziej. Czy komukolwiek, na kim nam zależy, zaproponowalibyśmy pomoc w formie… spędzenia nocy na krześle? Dlaczego osoby w kryzysie bezdomności są traktowane znacznie gorzej niż inni usługobiorcy w szeroko rozumianej pomocy? Nie da się tego uzasadnić inaczej, niż przeświadczeniem o tym, że „sobie na to zasłużyły”.

Takie myślenie – obecne w cytowanych przez media wypowiedziach decydentów, a czasem nawet osób bezpośrednio wspierających osoby w kryzysie bezdomności – musi prowadzić do społecznej stygmatyzacji. W badaniu przeprowadzonym w międzynarodowym projekcie Home_EU, aż 25% Polaków za podstawową przyczynę bezdomności uznało własny wybór doświadczającej jej osoby. W krajach Europy Zachodniej było to od 3 do 11%. Stygmatyzacja i przekonanie o „własnym wyborze” powodują, że osoby bezdomne wciąż tkwią w systemie powstałym spontanicznie w latach 90. XX wieku jako inicjatywa organizacji pozarządowych, które z ludzkiej potrzeby serca chciały pomagać osobom, którym nie powiodło się w procesie transformacji, a ówczesne państwo uznało je za collateral damage – konieczne koszty uboczne świeżo odzyskanej wolności. Raczkujące organizacje obywatelskie zapewniły wtedy taki system jaki potrafiły – na miarę ówczesnych, mizernych raczej, środków i możliwości – i chwała im za to. Ale od tego czasu minęło już 30 lat, a w paradygmacie pomocy niewiele się zmieniło.

Niejako w opozycji do kategorii winy, trzeba przywołać kategorię praw osób w kryzysie bezdomności. I powiedzieć wprost, że w Polsce prawa te niemal nie istnieją. Osoby doświadczające bezdomności ulicznej nie mają żadnych praw, bo śmierdzą i żebrzą. Trzeba więc im zakazać wstępu na krakowskie Planty, karać za żebranie na wrocławskim rynku, wyrzucać (nierzadko brutalnie) z warszawskiego tramwaju, katowickiej galerii handlowej czy gdańskiego dworca kolejowego. Internet kipi wręcz nienawiścią wobec osób bezdomnych – wystarczy przejrzeć komentarze pod dowolnym artykułem o bezdomności. Mnożą się przypadki fizycznej agresji wobec osób bezdomnych tylko dlatego że są bezdomnymi. Ale zrobienie czegokolwiek żeby osoby w bezdomności ulicznej nie śmierdziały i nie żebrały (czy też raczej – żeby bezdomność uliczną zakończyć), to już dla nas, jako państwa, ale też jako społeczeństwa, zbyt wielki koszt i wysiłek. Niesamowitym paradoksem jest to, że z wzywaniem do stosowania represji, czy wręcz kryminalizacji bezdomności (jak ma to miejsce na Węgrzech), nie mamy jako społeczeństwo problemu, podczas gdy jakakolwiek pomoc wywołuje okrzyk „nie z moich podatków!”, tak jakby środki karne były dla publicznej kasy darmowe. Otóż nie są – często są nawet droższe od pomocy. 

Jak wychodzić z bezdomności bez mieszkań?

Czego więc nam potrzeba „w bezdomności”? Co musi się zmienić? Przede wszystkim zmiany wymaga nasze myślenie o tym problemie. Dopóki o pomocy mieszkaniowej będziemy myśleć jako społeczeństwo w kategorii „rozdawania mieszkań darmozjadom”, dopóty tysiące ludzi będą tkwiły latami w schroniskach, a setki będą umierały na ulicy i w SORach. Potrzebujemy mieszkań i to dalece nie tylko w rozwiązywaniu problemu bezdomności. Polska zajmuje jedno z końcowych miejsc w kategorii wysycenia mieszkaniowego w Unii Europejskiej (wg GUS ok. 370 mieszkań na 1000 mieszkańców w 2016 r.) Najwyższe lokaty zajmujemy za to w zestawieniach dotyczących przeludnienia lokali i wieku, w którym młodzi ludzie wyprowadzają się z mieszkań swoich rodziców. Jesteśmy w głębokim kryzysie mieszkaniowym spowodowanym tym, że państwo zrezygnowało zupełnie z interwencji w rynek mieszkaniowy, oddając go w rządy banków i prywatnych developerów. Według danych opublikowanych przez Fundację Habitat for Humanity Poland, 95% oddawanych w Polsce mieszkań przeznaczonych jest na sprzedaż na zasadach wolnorynkowych społeczeństwu, z którego zaledwie 30% ma wystarczające środki lub zdolność kredytową, żeby te mieszkania kupić. Potrzeby pozostałych 70% pozostają w mniejszym lub większym stopniu niezaspokojone. Szczęśliwcy odziedziczą M-3 w wielkiej płycie po babci. Ci, którym fortuna sprzyja mniej, będą sobie wypruwać żyły na wynajem mieszkania z rynku prywatnego – najpewniej w 2-3 osoby, żeby ograniczyć koszty. Na najsłabszych czeka bezdomność. 

Ta dysproporcja podaży i popytu powoduje, że mieszkania stały się dobrem luksusowym i udostępnianie ich osobom bezdomnym postrzegane jest w społeczeństwie jako skandal w biały dzień. Tymczasem, jak wynika z danych MRiPS, stale rosną kwoty wydawane przez samą tylko pomoc społeczną na walkę z bezdomnością. W 2018 r. koszty te wyniosły – po zsumowaniu wydatków gminnych, powiatowych, wojewódzkich, marszałkowskich i ministerialnych – ok. 270 mln zł. Dziś prawdopodobnie znacznie więcej. Zapewnienie każdej osobie bezdomnej w Polsce asystenta za 400 zł (co przy dziesięciu klientach na asystenta dawało, w ówczesnych warunkach, w miarę godne wynagrodzenie w wysokości 3320 zł brutto) plus mała komunalna kawalerka za kolejne 400 zł, to kwota 288 mln zł rocznie. Oczywiście porównanie tych dwóch kwot jest bardzo pobieżne – trzeba na przykład pamiętać o tym, że w kwocie podanej przez ministerstwo aż niemal 92 mln zł stanowią zasiłki wypłacane osobom bezdomnym. Z drugiej jednak strony koszty wykazane przez ministerstwo dotyczą wyłącznie pomocy społecznej (a gdzie koszty interwencji medycznych i hospitalizacji, izb wytrzeźwień, wymiaru sprawiedliwości, czy utracone korzyści z danin publicznych osób tkwiących w placówkach?) Można więc założyć, że wdrożenie usługi housing first (najpierw mieszkanie[1]) dla każdej osoby bezdomnej w Polsce, oznaczające praktycznie zakończenie problemu bezdomności w naszym kraju, to podobny rząd wielkości kosztów, co kwota wydawana obecnie na kompletnie niewydolny system. Czemu więc (poza brakiem mieszkań) nie wdrażamy housing first na masową skalę, a sam pomysł pomagania osobie bezdomnej „z ulicy” w mieszkaniu budzi w nas odruchowy sprzeciw, skoro nas na to stać? Bo bezdomni na to nie zasługują? 

Potrzebna wizja, wola i deinstytucjonalizacja 

Ale oprócz przełomu w polityce mieszkaniowej państwa, potrzebujemy też wizji i woli politycznej aby przestać wreszcie magazynować osoby bezdomne w instytucjach, a zacząć rozwiązywać ich problem bezdomności w mieszkaniach z usługami. Potrzebujemy opartej o deinstytucjonalizację wizji likwidacji bezdomności, zamiast „radzenia sobie” z nią w noclegowniach i schroniskach – planu strategicznego i współpracy międzyresortowej opartych o założenie, że bezdomność nie jest problemem, który da się rozwiązać wyłącznie pomocą społeczną. Że jest to przede wszystkim kwestia mieszkaniowa i problem związany ze zdrowiem, głównie psychicznym, osób go doświadczających. I że redukcja szkód w rozwiązywaniu problemów alkoholowych osób najgłębiej uzależnionych jest skuteczniejsza niż wymaganie pełnej i natychmiastowej abstynencji. Potrzebujemy wreszcie uznania, że osoby bezdomne mają prawa zapisane w Konstytucji RP i oparcia paradygmatu pomagania o te prawa – prawo do godności, wolności osobistej, równości wobec prawa, decydowania o swoim życiu osobistym, dobrego imienia, decydowania o miejscu pobytu, czy wreszcie prawo do wyjścia z bezdomności.

W trakcie zainicjowanych przez MRiPS prac strony społecznej i samorządów nad strategią deinstytucjonalizacji usług społecznych, opracowane zostały założenia i plan działań, które pozwoliłyby osiągnąć w perspektywie najbliższych kilkunastu lat zdeinstytucjonalizowany system wsparcia osób doświadczających bezdomności. Taki system byłby oparty na rozwiązaniach mieszkaniowych (80% systemu miałyby stanowić mieszkania, a jedynie 20% instytucje, które byłyby głównie interwencyjnymi miejscami wsparcia, otwartymi na środowisko lokalne). Założono po pierwsze, ewolucyjne przechodzenie do nowego systemu, oparte na tworzeniu zasobu mieszkań wspomaganych, przekierowaniu tam osób korzystających ze wsparcia i kadry oraz wykorzystanie w miarę możliwości istniejącej infrastruktury (np. przekształcanie placówek w mieszkania). Po drugie, rozwijanie metody housing first. Po trzecie, tworzenie odpowiednio dużego zasobu mieszkań wspomaganych miałoby być wspólnym działaniem rządu, samorządów, organizacji pozarządowych oraz podmiotów prywatnych (w oparciu o model prowizji społecznych). Po czwarte, mocno postawiono na zapobieganie bezdomności (w tym systemowe wsparcie osób opuszczających pieczę zastępczą czy placówki oraz zapobieganie eksmisjom). Po piąte, pochylono się nad rolą, zaangażowaniem oraz satysfakcją pracowników pomocowych, aby zwiększyć liczbę obsadzonych etatów i zapewnić możliwość obsługi systemu. Po szóste, zaproponowano szersze działania w obszarze mieszkalnictwa, które przyczyniłyby się do ogólnej poprawy warunków mieszkaniowych, w tym do stworzenia rozwiązań dla osób, które są zagrożone bezdomnością ze względu na ponoszenie zbyt wysokich kosztów mieszkania czy dla osób wychodzących z kryzysu bezdomności. Taki system pozwoliłby rozwiązać problem bezdomności w Polsce, zapewnić godne wsparcie z poszanowaniem praw człowieka oraz dać tym osobom realną możliwość reintegracji społecznej. 

Jednak aby te wizje się ziściły, potrzebujemy przede wszystkim odważnych polityków. Takich, którzy przeciwstawią się społecznemu stygmatowi, uwierzą w to, że problem dotykający w Polsce zaledwie 30 tysięcy osób da się trwale rozwiązać i udowodnią swoimi działaniami, że Polska jest demokratycznym państwem prawa urzeczywistniającym zasady sprawiedliwości społecznej, w którym nie ma miejsca na bezdomność. Z drugiej jednak strony, potrzebujemy polityków zdolnych do konsensusu, tak aby kwestia zakończenia bezdomności nie stała się częścią rozdzierającego nasz kraj konfliktu politycznego. Czy znajdą się w Polsce politycy na tyle odważni i rozważni jednocześnie, aby sprostać tym wyzwaniom? Czy jako społeczeństwo włączymy się w zmianę systemową i poprzemy działania mające na celu przejście od wsparcia placówkowego do wsparcia w mieszkaniach? 

Jakub Wilczek

Prezes Ogólnopolskiej Federacji na rzecz Rozwiązywania Problemu Bezdomności

Opracowanie na podstawie wystąpienia w Sejmie w dniu 31 stycznia 2020 r. Pierwotnie opublikowane na portalu Pracownik Socjalny Online. Zaktualizowane we wrześniu 2021 r.